wstecz Autobiografia  okazji 70-lecia urodzin o. archim. Romana Piętki powrót do strony głównej

 

<<<wstecz [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] dalej>>>
 

Na wakacje 1968 roku już jako wikary ekonom, tzn. z uprawnieniami proboszcza, przyjechałem do Kostomłot. Dnia  25 marca 1968 w Siedlcach zmarł Ignacy Świrski, którego 12 kwietnia 1946 Pius XII mianował  biskupem siedleckim. Jeszcze nawiązałem z nim kontakt, już leżał w łóżku chory, bo właśnie on wystawił mi nominację na wikarego kooperatora parafii unickiej w Kostomłotach, na życzenie Prefekta Kongregacji Kościołów Wschodnich, Kardynała Maksymiliana Fürstenberga. Było to jedyne moje spotkanie z tym zmarłym w opinii świętości Biskupem takiego pokroju jak bł. Jerzy Matulewicz, biskup wileński, Henryk Przeździecki, biskup podlaski czyli siedlecki, kard. Aleksander Kakowski, metropolita warszawski, Antoni Pawłowski, biskup włocławski, Franciszek Korszyński, sufragan włocławski, sł. boży Zygmunt Łoziński, biskup piński, i inni, wszyscy związani z dawnymi kresami wschodnimi, Akademią Duchowną w Petersburgu, znającymi świetnie pogranicze kultur, język rosyjski i w tym właśnie rozumiejący wschodni obrządek, hierarchowie o szerokich horyzontach. Potem już miałem do czynienia na poziomie Siedlec z biskupem Janem Mazurem, ordynariuszem siedleckim.

Ale jeszcze przed przyjściem ks. bpa Jana Mazura do Siedlec, w związku z moją nominacją na wikarego w Kostomłotach, miała miejsce sprawa kostomłocka, która zakończyła się na samym szczycie w Watykanie spotkaniem Prefekta Kongregacji Kościołów Wschodnich, Kardynała Maksymiliana Fürstenberga, sł. bożego kard. Stefana Wyszyńskiego, bpa wschodniego obrządku Czesława Sipoviča, Przełożonego Generalnego Marianów i o. Leona Szeląga, prowincjała Marianów w Polsce. Ale o tym będzie na innym miejscu.

            Przyjechałem więc na wakacje 1968 roku do Kostomłot. Zameldowałem się w gminie, wówczas była ona w Dobratyczach, urząd mieścił się w budynku późniejszej poczty (teraz mieszka tam ministrant kostomłocki Marcin Greczuk z żoną Edytą i wspaniałymi Bartkiem i Gabrysią, moimi krześniakami). I od tamtego czasu do dziś w Dowodzie osobistym (fot. dubno44) i Książeczce wojskowej wtedy  koniecznie obowiązującej (fot. dubno45) mam wciąż tylko ten sam jedyny wpis.

            Ksiądz proboszcz Aleksander Przyłucki na zamieszkanie naznaczył mi pokój narożny od wałodrogi i od podwórka. W tym i w drugim pokoju przez korytarz, ale też od podwórka, były jeszcze niedawno klasy szkolne (szkoła je wydzierżawiała), bo jakieś dopiero może dwa, trzy lata wcześniej (ok. 1963 roku) wzniesiono w Kostomłotach nową szkołę z serii tysiąclatek. Łóżko żelazne, siennik i pościel kupił dla mnie ks. Proboszcz za pieniądze dane na ten cel jeszcze wiosną przez ks. bpa Ignacego Świrskiego. Ten więc mebel, jakaś ławeczka, miednica i dwa wiadra: jedno na czystą drugie na brudną wodę, stanowiły moje wyposażenie pokoju. Za swoją potrzebą chodziło się za szczątki  zawalonej stodoły.

            Ludzie miejscowi mieli wtedy mniej więcej takie samo wyposażenie domów, a więc i ks. Proboszcz i ja i nasi parafianie niezbyt wiele różnili się w standardzie bytowania. Od razu lgnęły do mnie dzieciaki, w szkole było ich coś 250, z wioski, PGRu i Okczyna, szukałem też jak najwięcej okazji do kontaktu z miejscowymi ludźmi. Akurat były żniwa, a w Nowej Ostrołęce z całą rodziną wszystkie takie prace polowe wykonywaliśmy. Nie były one mi obce. Codziennie tedy do innego gospodarza chodziłem pomagać przy żniwach. Wiązałem snopy, podbierałem za kosiarzem pokosy, stawialiśmy razem kopki z tych snopków. Przy okazji dowiedziałem się, że po miejscowemu, nie mówi się kopki tylko laszki, a drąg, którym się przygniata snopki na wozie to rubel, a ta linka to wrzysko… Na obiad u tych ludzi były hołubci, kwaszełyny, kartopli, warenyky … A sąsiadka babuszka Maresula zapraszała mnie często na swyrypa, była to gotowana mieszanka jęczmiennej kaszy z komosą, po kostomłocku łebedá, okraszona skwarkami. Było to danie raczej wiosenne, gdy  łebedá była soczysta i młoda. Poznawałem ich nazwiska: Kupryś, Dmitryjuk, Masiuk, Kaźniuk, Bondaruk …Także imiona: Gryszka, Hryć, Kola, Wawryń, Misza, Miszka, Nastka, Wiera, Olaga…A też i przezwiska, niektóre obraźliwe (nie używało się ich w obecności noszących je osób), inne pozytywne. Każdy we wsi ma jakieś przezwisko czyli zastępcze nazwisko i ono najczęściej było i jest  używane. A więc: Markiz (bo dziadek był Markiem), Papa rimśki  (bo ojciec przed wojną był unitą), kyryłeć ( bo znowu któryś tam z praszczurów był Cyrylem), Kopytoweć a żona Maruśka Kopytowciowa (bo z Kopytowa przyszedł w pryjmakí, za zięcia przyszedł na stałe do dziewczyny). Dochodziło nieraz do humorystycznych wprost sytuacji: ktoś nowy w wiosce, nie znający początkowo ludzi, zwraca się do gospodarza, używając nieświadomie obraźliwego przezwiska. Ale nikt się nie obrażał, bo wiedział, że to z ignorancji. A co druga mieszkanka Kostomłot to Maria, i  jak je odróżnić? Każda więc miała samorzutnie nadaną inną formę tegoż imienia: Mańka, Maruśka, Marynka, Manioszka,  Marusela, Maruselka, Mania a jeszcze inna była Mańka Moisejewa  (po jakimś dziadku czy pradziadku Mojżeszu), bo nie może być dwie tylko prosto Mańki. Nie każdego roku, ale dość często, w dniu 15 sierpnia urządzałem tym Mariom wspólny dzień imienin, choć nie wszystkie w tym dniu były solenizantkami, i jednego razu zebrało się aż piętnaście, i to akurat nie wszystkie mogły w tym dniu być na obiedni  (fot. marije). Podobne uroczystości odbywały się również z okazji imienin Anny (fot. anny) i Olgi (fot. olgi).

            I tak powoli poznawałem ludzi, ich rodzinne powiązania, kto z kim dobrze żyje, z kim nie za bardzo. Teraz po czterdziestu latach znam każdą rodzinę na trzy pokolenia do tyłu, których wtedy chrzciłem, to chrzciłem później też ich dzieci. Poznawałem język miejscowy, bo czysto ukraiński biernie znałem trochę wcześniej. Gdy wiedziałem, że już będę w Kostomłotach, znalazłem na UMCSie profesora Michała Lesiowa i on po moich zajęciach na filologii dawał mi korepetycje z czysto literackiego ukraińskiego języka, szczególnie chodziło o wymowę. Gdy teraz po czterdziestu latach spotkałem go w cerkwi greckokatolickiej w Lublinie, gdzie 25 listopada 2007  roku przewodniczyłem Liturgii odpustowej ku czci św. Jozafata, od razu go poznałem stojącego między wiernymi i po nabożeństwie przemówiłem do ludzi w kilku słowach po ukraińsku  zaznaczając, że tego języka niegdyś nauczył mnie obecny tu Pan Profesor, to on był szczerze wzruszony. Ale tego języka po swojemu, nauczyłem się w Kostomłotach przez kontakty z ludźmi, a szczególnie  przez śpiewanie ogromnie bogatego miejscowego folkloru po ukraińsku.

            Ale na pierwszym miejscu obmyśliwałem, jak zacząć życie liturgiczne, szczególnie z młodzieżą i dziećmi. Ustaliliśmy z ks. Proboszczem, że o godzinie 9 rano co niedzielę będę odprawiał Liturgię dla dzieci i młodzieży, a o godzinie 11.00 ks. Proboszcz dla starszych, jak było zawsze.  A dzieci, młodzież, nie umieli samodzielnie śpiewać części Liturgii przeznaczonych dla wiernych, a raczej dla chóru. No, ale w pierwszą najbliższą niedzielę przyszło może 50 osób. Same dzieci i młodzież. Wszyscy, jak to bywa, trochę ze strachu, więcej z nieśmiałości, posiadali pod chórem. Ja zaczynam pierwszą ektenię: … wieki wiekow. A tu nikt nie odśpiewuje. Słyszę tyko chichoty. Odwracam się i mówię: Dzieciaczki, to jest służba boża, trzeba być skupionym, no, zaśpiewajmy razem: Amiń. No, a teraz: Hospodi, pomiłuj. No, jeszcze raz. Jakoś doszliśmy do końca.

            Codziennie odprawiałem o godzinie 8 rano i udało się, że codziennie, były to wakacje, przychodziło kilkunastu chłopców i dziewczynek. I powoli, powoli z nimi dzień w dzień ćwiczyłem śpiewy liturgiczne. Nie było żadnych tekstów  dla tych dzieci. Kupiłem więc maszynę do pisania i ręcznie wieczorami przepisywałem teksty przeznaczone dla ludzi: słowiańskie teksty polskim literami. A jakie to było uciążliwe pisanie, byle jaki błąd drukarski i trzeba było od nowa, nie było wygodnych komputerów. Dzieciaki pierwszy raz w życiu przy okazji mogły u mnie w mieszkaniu popisać sobie na maszynie. Ukazały się w sprzedaży magnetofony. Kupiłem czeski taki szpulowy magnetofon Tesla. Znowu niesłychane rzeczy: słyszysz swój głos! Nowa dla nich atrakcja pierwszy raz w życiu! W którąś tam niedzielę później zaczęła samorzutnie przychodzić jedna ze starszych głównych piewczych, Żenia Gutkowa, miała piękny sopran, a po kostomłocku diskant. Ks. Proboszcz był trochę niezadowolony, bo ona już nie zostawała na jedenastą i trochę słabiej śpiew wychodził. I przy niej dziewczyny i część chłopców zaczęli w krótkim czasie bardzo ładnie śpiewać, oczywiście na jeden głos.

 Kupiłem żółtego i niebieskiego atłasu, takiego w różne fijory używanego do szycia kołder, i tata Andrzejka i Stefana Pańkowskich uszył sticharczyki (fot. mifsud5), odpowiedniki łacińskich komży.  Chłopcy mieli już swoje liturgiczne szaty (fot. ministranci7). I właśnie w te wakacje  z kilku ministrantami wybrałem się na wycieczkę do Warszawy (fot. ministranci6). Bardzo ceniłem pracę z ministrantami, starałem się przyciągnąć ich jak najwięcej i teraz z perspektywy 40 lat widzę, słyszę, że ci chłopcy, którzy angażowali się wtedy w tę służbę Panu Bogu i obrządkowi, są do dziś wierni naszej cerkwi, pamiętają tamte dobre czasy, i kilku z nich, choć już mają swoje dorosłe dzieci, mieszkają w różnych częściach kraju, mają z naszą cerkwią unicką kontakt i w czasie pobytu w rodzinnej wiosce przychodzą do cerkwi, umieją brać udział w procesji przez niesienie jakichś chorągwi, czy innych przedmiotów kultu (fot. mizgier), rozumieją nabożeństwa, opowiadają swym dzieciom, jak to oni byli ministrantami. A gromadzili się nie tylko z wioski unici, ale i z Pegeeru rzymskokatolicy i z Okczyna obu obrządków, nie robili wyróżnienia w obrządku. A tak w rzeczywistości to w wiosce i w Okczynie nie było i niema rodziny czysto łacińskiego obrządku: ta, która zwie się my rzymskokatolicy, złożona jest w pierwszym, drugim czy niższym (stopnie takie, chyba, trzeba liczyć w dół), i z jednego i z drugiego obrządku. Zależy od tego, która strona jest bardziej w rodzinie wpływowa, ta bierze górę. Rodzice, dziadkowie, babcie byli ogromnie zadowoleni, bo chłopcy cały swój czas wolny spędzali przy parafii. Z takiego pierwszego rzutu trzeba wyróżnić z Kostomłot wioski: Józek Jakimiuk (fot. józek), Władek i Genek Fiedoruki, Stefanek i Andrzejek Pańkowscy, Władek Kowal, Władek Gutko, Stefan Kupryś (fot. stefan), Janek Machnowski, Mizgier Rysio, Janusz Prokopiuk, Andrzejek Dobryńczuk, Janek i Tadzio Gryszki, Mirek Kupryś syn Grzegorza, potem młodsi: Adam i Januszek Szprychle, Sławek Kozaczuk, Piotrek Kupryś, jak mówią: Pietia Chodczychy (ona się na to prozwiszcze nie gniewa), dwaj rzymskokatolicy Jarek i Piotrek Majkowie; z Pegeru: Romek Skwarek, Andrzej Solarski, Marcin Greczuk, później i aż do dziś jego brat Stanisław (fot. damian); z Okczyna: Michał Pucer, jego brat Piotrek, Kargul Henryk, Ryłko Jurek, Henio Bondaruk, Henio Fisiuk (fot. ministranci1 – fot. ministranci2 – fot. ministranci3 – fot. ministranci4–  fot. ministranci5). A wielu jeszcze dorastało (fot. ministranci9 – fot. ministranci10 – fot. ministranci11): Jarek Pucer (fot. ministranci8 – fot. ministranci9 – fot. ministranci10 – fot. ministranci11), Marcin i Mateusz Kiryluki (fot. kiryluki), Michał Kisiel i oni teraz już mają po dwudziestce, pokończyli studia, pożenili się, (fot. ministranci24 -  fot. warsSawa), pracują i wciąż usługują (fot. ministranci18). Już ich synkowie są aktualnymi ministrantami: Adrian Pańkowski (fot. ministranci14), Dawid i Damian Kuprysie (fot. ministranci17), Romek Król (fot. ministranci15, fot.ministranci16), Damian z Białej (fot. damian), wnuczek p. Nastki, z Okczyna Mateusz Antoniuk (fot. antoniuk). I to oczywiście nie wszyscy. Od samego początku chłopcy czytali apostoła, sam tekst po polsku, ale dialog z księdzem i prokimen zawsze po słowiańsku. Dlatego z czasem umieli prokimny niedzielne na pamięć. Na przykład Jarek  (fot. ministranci18) pięknie czytał płynnie po cerkiewnosłowiańsku ze starych dziewiętnastowiecznych w Moskwie drukowanych ksiąg liturgicznych, stawał razem ze mną przy anałoju i jako lektor recytował specjalną tonacją zmienne części służb. Potem jeszcze wiele razy spotkania w plebanii organizowaliśmy, to znowu wycieczki do Warszawy z większą grupką ministrantów (fot. ministranci22). Wielu z nich pierwszy raz w życiu jechało pociągiem, tramwajem, było tak daleko od rodzinnego domu, widziało Warszawę, ogród zoologiczny, cerkiew na Pradze … Przeważnie w Warszawie przyjmowali nas obiadem i na nocleg marianie na Wileńskiej lub ich parafianie. Ze starszym chórem dla odprawienia Liturgii pojechaliśmy kiedyś tam właśnie na Wileńską, to podejmowała nas z ramienia Marianów ofiarna rodzina Państwa Sikorskich. I ówczesnych ministrantów imiona i nazwiska są odlane na kloszu średniego dzwonu, który w 1970 roku zawisł na kostomłockiej dzwonnicy.

            A znowu dziewczynki, i dziewczęta, na różne sposoby uczyłem i ćwiczyłem w śpiewaniu przede wszystkim liturgicznych śpiewów mszalnych, a z czasem i wieczerni. Oczywiście pomagały w tym starsze piewcze: Żenia Gutkowa, Maruśka Kopytowciowa, Mania Serhuczka. One bezpośrednio uczyły dziewczęta, oczywiście początkowo na jeden głas, diskant,  a najczęściej nagrywaliśmy śpiew starszych na magnetofon, ja potem wkuwałem melodie osobiście i z kolei uczyłem, oczywiście ze słuchu, dziewczęta czy chłopców. Muszę tu wyróżnić dziewczynki: Wala Pańkowska, Stasia Dziatłowska, Bożena Jedin, Honorka Mizgier (fot. mizgier), Gienia i Renia Jedzin, trochę później młodsze: Irka Kupryś (fot. kiryluki1),  Genia Jakimiuk, Joasia Darkiewicz i inne. Jakąż było atrakcją, gdy Honorka z Bożeną solo, a reszta chóralnie, śpiewały potrójne Hospodi pomiłuj, z czasem Januszek Szprychel z Andrzejkiem Dobryńczukiem wychodzili przez ikonostas, kłaniali się ikonom, potem sobie nawzajem, odwracali się do ikonostasu i śpiewali solo  Hospodi, a wszyscy pomiłuj.

            W tym czasie marianie ze Skórca, ks. Rącz i Ireneusz Meller, organizowali kilkudniową wycieczkę autokarem na południe Polski. Już nie pamiętam ile, ale kilka miejsc zarezerwowali dla Kostomłot. Ze zdjęć niech każdy siebie poznaje, kto wtedy pojechał. Zwiedziliśmy Oświęcim, Wieliczkę (fot. wycieczka1), Częstochowę, w Krakowie Wawel (fot. wycieczka2), ileś czasu byliśmy w Zakopanem. A po powrocie do domu, wiadomo, ile było opowiadań, zapytań, radości rodziców. A w czasie ferii wielkanocnych 1969 roku, więc przed wycieczką na południe Polski, grupą w liczbie 20 osób pojechaliśmy na dwa dni do Warszawy. Ale tym razem miałem dużo lęku: w Warszawie ruch na ulicach, w tramwajach, autobusach … A dzieciaki nie przywykłe do takiej plenerii, wszystkiego ciekawe, mogły przecież na coś się zagapić i nieszczęście gotowe. Przeszkoliłem, przestrzegłem ich, jedno musiało dbać o drugie… A w Warszawie zwiedzanie ogrodu ZOO, cerkwi na Pradze, ruchome schody na Trasie W-Z, katedra … Na wieczór odprawialiśmy Liturgię naszą w Laskach pod Warszawą: pierwszy raz dzieci śpiewały samodzielnie poza Kostomłotami, dla uczestników też duże przeżycie: takie maluchy i świetnie śpiewają w obcym języku. A trzeba pamiętać, że nie były popularnie znane inne obrządki, nie było jeszcze ruchu ekumenicznego jak obecnie. Wydaje mi się, że nocowaliśmy u sióstr franciszkanek w Laskach. I na drugi dzień znowu zwiedzanie, obiad u Marianów na Wileńskiej i powrót do Kostomłot. Wszyscy zmęczeni, ale radośni, zadowoleni. Tylko w szkole otrzymali pogróżki, wymówki od dyrektora, że będą konsekwencje ze sprawowania … Pamiętajmy, że to jest głęboka komuna, na domiar tego szkoła nie urządzała wycieczek, trochę chyba wstyd nauczycielom, a tu z księdzem pojechali i to odprawiać cerkiewną mszę! Jednak kilkoro dzieci przestraszyli, przestały one uczęszczać do cerkwi. Ale pozostałe jeszcze bardziej związały się z parafią.

A już w najbliższych miesiącach tak kapitalnie rozwiązałem problem tekstów i w ogóle książeczek do nabożeństwa, jak to się mówi w tradycji łacińskiej! Bo przecież w okresie komunizmu nic z tych rzeczy nie wolno było drukować, ani prawosławnym, ani tym bardziej greckokatolikom. Cerkiew unicka została z okazji represyjnej Akcji Wisła w 1947 zupełnie zlikwidowana, do lat prawie okresu Solidarności czynna była na terenie Polski tylko jedyna unicka parafia w Kostomłotach. I skądś się dowiedziałem, że w Paryżu centrum dominikańskie Istina, wydało właśnie taką książeczkę w 1947 roku. Skądś też zdobyłem adres  wydawnictwa i opisałem po rosyjsku swój problem. W niedługim czasie pocztą dostałem stamtąd przesyłkę, ale ona nie trafiła do Kostomłot, tylko na centralną pocztę w Warszawie. Ja otrzymałem tylko z tej poczty wiadomość i wezwanie po odbiór. Pojechałem, a to nie taka prosta sprawa, że w okienku wydali i koniec. Jacyś urzędnicy rozpytywali: a po co, a skąd, a kto przysłał, a kto będzie z tego korzystał, a dlaczego to jest po rusku; jakichś chcieli zaświadczeń, potwierdzeń… Wszystko wytrzymałem, i nie od razu, ale w niedługim czasie miałem przesyłkę w Kostomłotach. Było to chyba ok. 50 egzemplarzy wielkości 14x9 cm, bardzo podręczny rozmiar, książeczek in folio, nie oprawionych. Wszystko zawiozłem do Lublina i siostry w bibliotece KUL na Szopena stopniowo oprawiły książeczki w plusz czerwony, niebieski i granatowy. Te książeczki rozdałem dziewczętom, chłopcom i starszym piewczym.  Każdy swoją podpisał swym nazwiskiem. I teraz uczyłem wszystkich, i starszych też, jak posługiwać się tą książeczką, gdzie co się znajduje, co po czym śpiewać lub czytać. Była to ogromna, niewyobrażalna  pomoc do nauczenia wszystkich podstawowych nabożeństw cerkiewnych, tekstów stałych i zmiennych na cały rok cerkiewny. Dominikanie mi odpisali, że przysłali już resztę nakładu. Szanowaliśmy więc je jako ogromny skarb. Jednak nie wszystkie utrzymały się w Kostomłotach; z czasem zobaczyłem, że w okolicznych cerkwiach prawosławnych też posługują się, przynajmniej regenci, naszymi książeczkami, ale byłem z tego zadowolony. I te książeczki przechodziły z pokolenia na pokolenie, i do dziś są podstawową książeczką w rękach piewczych. Niektóre wprost nie nadają się do użytku, są porwane, wyświechtane, mają ubytki stronic… Jechał więc pod koniec drugiego tysiąclecia do Belgii przez Kostomłoty unicki ksiądz z Białorusi, Piotr Marten, ormiańskiego obrządku, matkę miał Francuzkę, poprosiłem,  by przywiózł mi następne wydanie opisywanych wyżej książeczek, bo dowiedziałem się, że już nie dominikanie w Paryżu, ale je na nowo wydało Wydawnictwo Жизнь с Богом, Foyer Oriental Chrétien w Brukseli. Za jakiś czas przywiózł i też już resztkę nakładu ok. 80 sztuk. Ale piewczy nie bardzo chcą z nich korzystać, bo na innych już stronicach są teksty, troszkę inna jest grafika, lecz nowym chętnym do korzystania z książeczek służyłem świeżymi egzemplarzami.

Z czytaniem nie było problemu, bo choć w książeczkach są teksty w języku cerkiewnym, ale drukowane grażdanką, a wszyscy ze szkoły znają alfabet rosyjski. Teraz w dobie komputeryzacji, dzięki Bogu i dobrym moim studentom, umiem jako tako posługiwać się komputerem i wiele potrzebnych tekstów od 15 lat drukowałem z komputera czcionką rosyjską, czy łacińską, wiele tłumaczyłem na polski i używaliśmy więcej języka polskiego w całokształcie nabożeństw. Wybór czytań biblijnych na nabożeństwa wielkotygodniowe, czy wieczernie pod wielkie święta (Boże Narodzenie, Objawienie Pańskie, Liturgie Preżdieoswiaszczennych Darow w Wielkim Poście) już dawałem do czytania ułożone wg następstwa wydrukowane nawet ze śpiewami międzylekcyjnymi.

Nie mógłbym tego robić, gdyby, oprócz komputera, nie wkucie na początku przed czterdziestu laty (a nawet już w seminarium) całokształtu przepisów liturgicznych zawartych w wielu opasłych, w skórę naciągniętą na deskę oprawionych księgach, wydrukowanych w stolicznom gradie Moskwie pod koniec dziewiętnastego wieku. Nawiasem mówiąc, bardzo te księgi do tej pory lubię i z nich najchętniej i teraz już na emeryturze korzystam. Są przesiąknięte przez dziesiątki, setki lat zapachem cerkiewnego kadzidła, zachlapane woskowymi świeczkami, a po zeskrobaniu go, często jest dziurka w papierze, brak literek, ale najczęściej te wymodlone teksty zna się na pamięć, więc czytanie idzie płynnie, narożniki stronic od przewracania palcami kartek zupełnie zmieniły kolor… Jest np. w Kostomłotach Triodion cwietnyj (greckokatolicki), wydany w Żabcu 1767 r., oprawiony w skórę, twarda oprawa, bez braków na początku i na końcu księgi, zarejestrowana jako zabytek. I z tej jednej i jedynej na Wielki Tydzień księgi odprawiał z piewczymi mój poprzednik nabożeństwa wielkotygodniowe, Boże Ciało. Piewczy otaczali leżącą na anałoju (pulpicie) tę księgę drukowaną, tak jak inne, dużymi literami, i co kto ze zmiennych części przez plecy drugiego mógł dojrzeć, to śpiewał. Znalazłem coś dwa, trzy, ręczne odpisy tych tekstów pisanych dla piewczych ręcznie przez mego poprzednika. A ja dzięki maszynie do pisania, jednej z rosyjskimi czcionkami, drugiej z polskimi, przepisywałem masę tych teksów i dzięki temu było już łatwiej dla piewczych. Pisałem na maszynie w dwu wersjach, ale z tym samym podziałem tekstu, bo jedni bieglej czytali rosyjską czcionkę (wywiezieni w głąb Rosji podczas Pierwszej Wojny Światowej chodzili do szkół rosyjskich, po 1918 roku jako bieżeńcy wrócili do Kostomłot), inni byli bardziej wprawni w alfabecie polskim.

Wracam do tematu, ale nie uważam za zbędny powyższy ekskurs, bo on też daje kadry do filmu o fenomenie Kostomłoty.

Znałem przed przyjściem do Kostomłot kilka piosenek podorożnych w języku rosyjskim. A tu od razu i potem spotkałem niewyczerpany repertuar piosenek po ukraińsku. Piosenek śpiewanych z pamięci, wielozwrotkowych, żartobliwych i poważnych, historycznych i obyczajowych. A już przy kieliszku i po kilku takich kieliszkach mężczyźni i kobiety przekształcały się w super zespoły. I mogli śpiewać od wieczora prawie do ranka i żadnej piosenki nie powtórzyli. Nie jestem etnologiem, ale pomyślałem sobie, że trzeba to bogactwo w wydaniu kostomłockim jakoś utrwalić. Ale jak? Dzieciaki, młodzież też wiele z tych piosenek znali i śpiewali, ale to zwrotek mniej, to nie po kolei. W wolnym tedy czasie, gdy była okazja do zejścia się kilkorga ludzi czy w plebanii, czy na wiosce, nagrywałem jak najwięcej na magnetofon. Potem wieczorami mozolnie spisywałem przez kalkę tekst z magnetofonu na maszynie do pisania i wykorzystywałem do nauczania dzieci i młodzieży. Punkt katechetyczny był na plebanii, szkoła pod bokiem, i, w miarę możności, po każdej lekcji religii przez piętnaście minut była repetycja folkloru. Karteczki dzieci zabierały do domu. Z czasem spinałem zeszyty z tych kartek. Efekt był fenomenalny! Na pewno między innymi dlatego, że tylko w Pegeerze był jeden w świetlicy telewizor (one wtedy wchodziły w użycie), magnetofon tylko na plebanii, żadnych innych mediów. I teraz po czterdziestu latach tamtejsi uczestnicy tych folklorystycznych spotkań śpiewają ogromną ilość piosenek i ciąg folkloru nie urwał się. I ja osobiście znam teraz dziesiątki tych wielozwrotkowych piosenek i bardzo chętnie cały czas na różnych imprezach z tymi już teraz tatusiami i mamusiami, z pozostałymi babciami i dziadkami razem rozkoszujemy się miejscowym folklorem. Zapisałem na magnetofonie przed piętnastu może laty jedno, drugie, z takich spotkań, gościn (fot. grom1 – fot. grom2 – fot. grom3 – fot. grom4 – fot. grom5), na plebanii i teraz w dobie medialnej 28 piosenek utrwaliłem na CD, wielu śpiewaków już odeszło do Pana, a ich głos trwa. Płytka ta cieszy się wielką popularnością wśród swoich, a też i wśród turystów licznie odwiedzających naszą cerkiew, tytuł albumu: Biesiada w Kostomłotach (fot. biesiada). Ale o tym będzie w swoim czasie.

Były więc wakacje 1968 roku. Pomyśleliśmy z dziećmi i  młodzieżą, coś popracować wewnątrz cerkwi, coś oczyścić, może uporządkować. I zaczęliśmy od podłogi, starej, wykonanej z grubych sosnowych desek. Była zbyt zachlapana woskiem świec, w ten wosk wdeptany piasek i ogólnie wyglądała nie za bardzo. Nie bardzo było widać słojów na deskach i to wszędzie także za ikonostasem. Więc szpadlami, motykami, szczotkami ryżowymi, proszkiem, ten nie bardzo pomagał, kupiłem sody kaustycznej, i tak chyba przez dwa dni wysiłku podłogę oczyściliśmy. Okazało się, że deski są piękne, w dobrym stanie, na klirosach i za ikonostasem podłoga była kiedyś malowana na ciemny orzech, ale już farba upływem czasu wytarła się. W następnych latach te części zamalowaliśmy jasnym orzechem i tak jest do dziś. A cała podłoga na dole do dziś jest  w naturalnym wyglądzie sosnowych desek i za każdym razem po wyszorowaniu kilka razy do roku, pięknie pachnie świeżością i przykuwa uwagę swoją czystością i naturalnym wyglądem.

Wokół cerkwi rośnie do dziś kilka starych drzew.  Dwie akacje w bardzo dobrym stanie, pięknego kształtu posiadają korony, są zaliczone do zabytków przyrody. Z tyłu cerkwi rosną dwa duże jesiony, na które przed wojną w latach 1927-1928 wdrapywały się dzieci, by zobaczyć, kto zwycięży: była walka o cerkiew miejscową między unitami a prawosławnymi, już sobie nie przypominam, w czyim w dany moment posiadaniu była obecna plebania, a w czyim cerkiew. Jedni odprawiali tu, drudzy tam, ale procesja po Liturgii odbywała się wokół cerkwi. Unici chodzili w procesją za słońcem, prawosławni pod słońce. Akurat spotykali się za cerkwią, idąc na przeciw sobie. I tu dochodziło do bójki. A dzieci z drzew obserwowały, kto zwycięży: чья возьмет. Opowiadał mi to mój parafianin unita, sam na tych drzewach siedział. Z niechęcią to wspominam,  ale dla zobrazowania, jakie sytuacje przeżywali mieszkańcy, którzy teraz jeszcze żyją i dlaczego nieraz trudno im było bardziej zaangażować się w życie parafii, co odczuwałem przez cały mój tam pobyt.

 Po wspomnieniu tego epizodu wracam do tematu. Ale oprócz wspomnianych dużych pięknych drzew wokół cerkwi było dużo chaszczy, wśród których leżały drewniane krzyże podobno znad mogił austriackich żołnierzy z okresu wojny 1914 roku. Wszystko to chłopcy wykarczowali, dziewczyny spaliły i na tym wolnym miejscu posieliśmy trawę. Za kilka tygodni cały plac wokół cerkwi stanowił piękny zielony kobierzec.  Gdy pierwszy raz szedłem od autobusu we wrześniu 1967 roku do plebanii, nie było jeszcze chodnika od bramki do cerkwi. Wychodzi z tego, że jesienią tegoż roku, czy na wiosnę 1968 ks. proboszcz Pryłucki  z płyt samodziełek wielkości 50 x 50 cm i ok. 15 cm grubości zrobił chodnik, który leży do dzisiaj (fot. chodnik_0),  od bramki do samej cerkwi, przed którą płyty były ułożone już na całej szerokości budynku (fot. chodnikS, fot. chodnikS1).

Było to bardzo naturalnie, dziewiczo, ale chodzenie procesji po deszczu lub z innej okazji po mokrej trawie, wiadomo, nie było praktyczne. Dlatego w 1979  roku  we wakacje zrobiliśmy betonowy chodnik wokół cerkwi. Potrzeba było tony cementu, żwiru, desek na szalunki, gwoździ, różnych narzędzi takich jak łopaty, szpadle, siekiery, a ja nic z tego nie miałem; a najważniejsze, potrzeba było wykonawców, jakiegoś dyrygenta do pokierowania pracami, wykonania pomiarów, odpowiednich poziomów, szczególnie ustawienia szalunku, żeby chodnik miał estetyczny wygląd i żeby w eksploatacji był praktyczny. Na szczęście w Kostomłotach klerycy dominikańscy z Krakowa (fot. remont21) jakoś w tym czasie odbywali u mnie na plebanii kurs języka rosyjskiego, chcieli też zakosztować chrześcijańskiego Wschodu na polu liturgicznym. Między nimi było dwu po studiach inżynierów budowlańców i oni zaofiarowali się poprowadzić fachowe prace inżynierskie (fot. remont7), różne wymiary, kąty, nachylenia, poziomy, a prace fizyczne wykonywali co dzień inni w odpowiednich grupach mieszkańcy Kostomłot i Okczyna: dzieci (fot. remont10), młodzież (fot. remont12) i starsi (fot. remont8), no i chętnie włączyli się pozostali klerycy dominikańscy. Po tygodniu wytężonej pracy wszystkich wyżej wymienionych robotników mieliśmy piękną trasę (fot. remont9) dookoła naszej świątyni. I służyła ona do końca XX wieku i jeszcze kilka lat XXI-go. W międzyczasie natrafiłem w Kronice parafialnej na taki zapis: „24 lipca 1979 r. Od 2 do 13 włącznie lipca było u mnie 10 dominikanów z Krakowa na obozie języka rosyjskiego. Mili bardzo ludzie. Dokonali wielkiego czynu: zrobili dokładny szalunek na chodnik wokół cerkwi i pobili wszystek gruz wkładając go w trasę chodnika. Pracę wykonano z należnymi spadami od cerkwi i przystosowano do terenu. Piękne Bóg zapłać”. Dokładnie zatem wiadomo, kiedy zrobiliśmy wyżej wspomniany chodnik.

            Postanowiłem pisać tę Wirtualną autobiografię trzymając się klucza tematycznego, nie chronologicznego. Żeby więc przedstawić dalszy ciąg historii chodników, posłużę się dla urozmaicenia stylu literackiego wykorzystaniem zapisów z  Kroniki parafialnej. Oto one:

 Piątek, 18 lipca 2003:  Sergej Wyszomierski z kolegą Andrzejem wykonali wspaniały dach nad wejściem do plebanii (fot. chodikq2). Przy okazji po wydłużeniu przedniej części dachu położyliśmy też blachę na drugiej stronie dachu od cerkwi. Prezentuje się świetnie (fot. wejście2). Brat Roman oczyścił ze staroci sufit nad całością sieni, zaimpregnował chemią, położył folię i watę szklaną. Kontynuować będą remont po 20 lipca.  Piątek, 22 sierpnia 2003: Już chyba trzy tygodnie Sergej z kolegą przerabiają całą fasadę frontową plebanii. Dach zrobili jeszcze w połowie lipca. Teraz już wejście będzie zupełnie przerobione. Tak pokrótce chociaż opiszę dokonane prace. Ładne szerokie schody z dębu i kostki brukowej koloru raczej brązowego skierowane są na podwórko (fot. wejście9). Taras dość obszerny wyłożono kostką brukową takiego samego koloru. W stronę furtki leży kilka ogromnych 3-4 tonowych głazów, a dalej mniejsze kamienie: po prostu skalniak. Od rynny zrobiono odpływ wody w stronę podwórka. Całość już teraz wygląda imponująco. Zdemontowano uprzednio pergole i przesadzono wielki klimatis (fot. klimatis, fot. klimatis1). Bardzo dekoracyjnie przedstawiają się wmontowane tu i tam mniejsze i większe kamienie (fot. 2(4), fot. wejście1 – fot. wejscie2 – fot. wejscie3 – fot. wejscie4 – fot. wejscie5 – fot. wejscie6 – fot. wejscie7).

Muszę powiedzieć, że od tej strony nie było przed moim przyjazdem do Kostomłot głównego wejścia na teren posesji. Nie było tej szosy asfaltowej, tylko na całej szerokości posesji było ogrodzenie z kolczastego drutu i częściowo porwanej zardzewiałej siatki drucianej i tylko  furtka z żerdzi prowadząca do studni i na polną drogę wiodącą z Okczyna do Terespola, ale nie tędy jak teraz biegnie wałodroga, tylko jakoś nad Bugiem. Dopiero tuż przedtem zaczęto robić obecną wałodrogę wytyczoną po tej linii jak teraz biegnie. Na moich oczach utwardzali tę drogę na odcinku zabudowań granitową kostką, a poza terem zabudowanym sypano cement. I dopiero ja zrobiłem tu żelazną bramę z furtką, co wykonał pracownik Pegeeru z wyprostowanych prętów konnej grabarki i osadziliśmy je na cementowych słupach. A po 1995 roku ufundowaliśmy aktualną bramę wjazdową z furtką otwieraną na pilota.  (fot. wejscie8) Tak było aż do czasu przeróbki wejścia do plebanii, o której wyżej było powiedziane.

Dodam tylko, że zwód, żuraw, od studni ten tylni koniec miał skierowany i zachodził na bramę i nie można było wjechać na teren posesji w czasie wyciągania wody. Kto stał w bramie sam albo samochodem,  końcem żurawia obciążonego starymi lemieszami dostawał w głowę lub w dach samochodu. Przytrafiło się też to memu koloru morskiej zieleni Wartburgowi. Nie śmiałem tego zmieniać, bo ze studni do dziś korzysta też sąsiad zza drogi, może by mu się coś nie podobało. Ale burza w nocy rozwiązała mi trudności. Pionowe drzewce żurawia jeszcze z 1925 roku, wiele razy wiązane, sztukowane, a także to ramię poprzeczne już nachylone jakoś trzymało się wzmocnione krzewem jakiegoś kolczastego drzewa razem owiązanego wiele razy przez lata kolczastym drutem, w czasie tej burzy na  moje szczęście wszystko to przewróciło się. Ja zorganizowałem odpowiednie dęby i zapłaciłem za nie, a sąsiad już młody, Janio Kupryś (fot. janioKuprys), wraz z tatą przywieźli z lasu, obrobili, wymierzyli, zaimpregnowali i postawili już z drugiej strony cembrowiny, żeby nie kolidowało z nową bramą parafialną. I tak szczęśliwie wspólna inwestycja stoi do dziś (fot. chodnikq3, fot. chodnikq4) i uczestnicy wycieczek po wyjściu z autokaru biegną do studni z okrzykiem: o, żuraw!

 Wtorek, 26 sierpnia 2003:  Postanowiłem podjąć ofertę dobroczyńców: położenie nowego chodnika wokół cerkwi. Przyjaciele, różni prezesi spółek z Małaszewicz, sfinansują jego ułożenie. Dziś zamówiłem w Siemiatyczach kostkę brukową. Uprzednio w porozumieniu z konserwatorem zabytków w Białej Podlaskiej wybrałem jej rodzaj, wzór, mianowicie taki, by imitowała stary bruk. Wybrałem za radą plastyków taką w dwóch kolorach: grafitowym i brązowym, o nazwie nostalit. Poniedziałek, 1 września 2003: Maszyny zdemontowały jumby chodnika przed cerkwią i częściowo po obu stronach chodnik betonowy. Fundatorzy nowego chodnika zapewniają, że na odpust (14  września) procesja pójdzie po nowym chodniku. Jest to naprawdę bardzo spektakularna, i bardzo znacząca inwestycja dzięki dobrym ludziom.  Wtorek,  2 września 2003:  Pracowali od wczesnego ranku brukarze. Naprawdę piękny będzie wkład w dekorację obiektu. Już jest zrobione około połowy.  Sobota, 6 września:  Zrobiono chodnik przed cerkwią (fot. chodnik01, fot. chodnik02, fot. chodnik03). Widok zachwycający! Nikt nie widzi ujemnych stron. Białorusini skończyli wykonywać wejście i taras plebanii oraz chodnik z parkingiem (fot. wejście1 – fot. wejscie2 – fot. wejscie3 – fot. wejscie4 – fot. wejscie5 – fot. wejscie6 – fot. wejscie7 – fot. wejście8). I taki ciekawy kawałeczek terenu przed plebanią: stojanka na jeden samochód pomysłowo wykonana z kilkunastu jumbów, klocków dębowych postawionych na sztorc i obsypanych tłuczniem, bardzo stary sposób robienia bruku, budzi zainteresowanie turystów. Tak samo jak chodnik przed cerkwią, wszystkim się podoba nowe wejście do plebanii. Świetny efekt daje połączenie kamienia, drzewa dębowego i kostki starobruku; także rozmieszczenie kamieni układ chodników, ukształtowanie terenu dodaje dużo wspaniałego efektu. Piątek, 12 września 2003:  Stanisław Greczuk i Robert Lesiuk pracowali kilka godzin przy chodniku: obsypywali ziemią obrzeża, plantowali teren. Sobota, 13 września: Skończyliśmy chodnik! Dzięki Bogu i ludziom! Dobroczyńcy nie chcieli ujawniać swych nazwisk, a więc inny jeszcze, z innej branży, dobroczyńca, pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, wykonał z brązu kostkę wielkości brukowej z napisem: Bóg zapłać dobroczyńcom (fot. ofiarodawcykostka) i wmontowałem ją w nowy chodnik przy wejściu do cerkwi. Tyle z Kroniki.

            Otrzymała więc cerkiew piękne obramowanie, plebania nabrała odświętnego wyglądu, ale te dwa obiekty łączył jeszcze stary betonowy, popękany chodnik (fot. chodnikq1). Męczył mnie ten widok ogromnie. A w dodatku ułożenie terenu sprawiało, że po deszczu czy w czasie wiosennych roztopów gromadziły się na nim kałuże wody i trzeba je było sprytnie omijać. Trasa natomiast między cerkwią a plebanią przemierzana jest w ciągu dnia wielokrotnie przez liczne wycieczki, turystów i oczywiście nas domowników. Nowy chodnik bezwarunkowo należało wykonać.

            I na wiosnę 2006 roku udało mi się zorganizować nieco funduszu i zaangażować wykonawców. Wstępne przygotowania  terenu: demontaż starego chodnika, transport żwiru (fot. chodnik05), wykonali Henryk Kargul z synem Robertem, a sprzętem i jego obsługą służył  Wiesio Kozaczuk. I na dzień 18 czerwca, odpust błog. Męczenników Unickich z Pratulina, kolejny chodnik był gotowy (fot. chodnik06, fot. 1(26)).

            A jeszcze kilka lat wcześniej zrobiliśmy chodnik z grafitowego koloru kostki dookoła tej części ogrodu (fot. 1(9)), parku, na której stoją obie plebanie (fot. chodnikq).

            Planowałem unowocześnić wejście na teren posesji od strony wioski. Coś w rodzaju wejścia do plebanii: z ogromnymi kamieniami, krzewami ozdobnymi, skalniakami… Temu miały służyć głazy leżące na parkingu, pościągane z okolic, brama żelazna miała pozostać ta sama, bo jest artystyczna, przez kowali artystów, Krasuckich, na moje zamówienie wykonana w Białej Podlaskiej w 1970 roku. Już oni nie żyją i ich pracownia nie została przejęta przez następców, nie istnieje. Ich wyrób jest jeszcze w naszej kaplicy pod nową plebanią: kinkiet  umocowany od środka przy wejściu i wiszący kwietnik na doniczkę przy wejściu na plebanię. Planowałem też wymienić chodnik prowadzący od wioski do cerkwi zrobiony z płyt samodziełek przez mego poprzednika w 1968 roku. I tam byłoby główne wejście do cerkwi po zrobieniu na zewnątrz zatoki podjazdowej kosztem ogrodu, a koło plebanii wyjście z posesji.

<<<wstecz [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] dalej>>>
 

wstecz powrót do strony głównej