wstecz Autobiografia okazji 70-lecia urodzin o. archim. Romana Piętki powrót do strony głównej

 

<<<wstecz [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] dalej>>>
 

 

Dnia 7 listopada 2007 roku o. archim. Roman [Piętka] mic siedemdziesiąty rok życia kończy, dlatego wspaniała grupa Wszędołazów, bywalców Kostomłot, zorganizowała w MDS-ie wieczorek i nalegała, by Solenizant podzielił się z nimi swymi wspomnieniami (łac. commentarii, memorabilia), i on tak oto im opowiadał:

 

 

Urodziłem się w rodzinie rolniczej, w Ostrołęce koło Warki, w pobliżu, gdzie Pilica wpada do Wisły (fot. 01a i 02a). Od małego żyłem w środowisku życzliwości, szacunku dla księży, dla spraw religijnych. Nauczyli mnie tego Rodzice: mama Stanisława z Łuczaków (fot. 02), w wioski Gruszczyn parafii Mniszew, leżącej na trójkątnym skrawku żyznej ziemi, w międzyrzeczu Wisły i Pilicy, gdzie one łączą się ze sobą, i tata Stanisław (fot. 01), którego ojciec Antoni przybył do Ostrołęki z parafii Wilga (w sąsiedztwie Goźlina) i nabył dziesięć morgów ziemi majątku dworskiego podległego po 1918 roku parcelacji.

Do pierwszej klasy chodziłem jeszcze za okupacji hitlerowskiej. Działania wojenne nie miały wpływu na funkcjonowanie placówki, zajęcia szkolne zostały zawieszone dopiero w 1944 roku, ponieważ toczyły się tu zaciekłe walki. Pamiętam, jak dziś, taki obrazek ze szkoły. Nauczycielka nazywała się pani Kieturakiewicz, kazała nam otworzyć książkę do polskiego na odpowiedniej stronie i kolejno podchodzić do niej (siedziała przy stoliku), kłaść książkę na stolik, a ona nożyczkami wycinała z każdej książki kartkę, na której widniał Orzeł, godło Polski, a pod Orłem był jakiś wiersz (może Jeszcze Polska nie zginęła). Szkoła mieściła się w drewnianym budynku stojącym na skraju wsi. Więcej nic z pierwszej klasy nie pamiętam.

Za to pamiętam jak we wakacje 1944 roku (chyba po wybuchu Powstania Warszawskiego) Niemcy wysiedlali naszą wioskę na zachód tzn. na zachód od naszej wioski. Były to chyba pierwsze dni września. Już wtenczas nie mieszkaliśmy w domu, lecz w ziemiance przygotowanej naprędce, bo często wybuchały pociski. Po prostu tata wykopał za stodołą prostokątny dołek ok. 4 X 5 metrów, z kołków zrobił krokwie, które wbił ukośnie w ziemię, jakoś połączył innymi żerdziami, nałożył na nie słomy i obsypał ziemią. Schody były z ziemi, drzwi ze snopka słomy. We wsi rządzili już Niemcy. O świcie pewnego ranku jakiś Niemiec mówiący po polsku rozniósł po wiosce polecenie, by opuszczać wszystko i udawać się na zachód, bo za pięć minut ma być tu bój. Za Pilicą od wschodu byli już „Ruskie”, a od zachodniej strony Pilicy, czyli w naszej wiosce, Niemcy. Tata zaprzągł piękną kasztankę do wozu, coś tam na wóz nakładł, a mama niosła na ręku dwuletnią siostrę Honorkę, siostra Jadzia (miała iść do trzeciej klasy) niosła prostokątny bochenek swojskiego chleba (mama w przeddzień upiekła), ja chyba bez niczego szedłem. Wszyscy pieszo, przez pola na zachód, tata daleko za nami jechał furmanką z jakimiś rzeczami. Za kilka dni byliśmy chyba ok. 40 kilometrów od swej wioski. W wiosce Wygodne parafii Chynów przyjęli nas ludzie do swego domu i tam przeżyliśmy do końca niemieckiej okupacji.

W niedzielę raniutko 17 stycznia 1945 roku w wielkim mrozie gruchnęła wieść, że Niemcy uciekają. Poszliśmy do kościoła w Chynowie i pamiętam, że ksiądz po przyjściu do ołtarza zaintonował Boże coś Polskę, ale w kościele słychać było tylko szloch i chlipanie. Może w poniedziałek, szybko, pożyczonym koniem i furmanką (Niemcy zabrali tatusiowi konia i wóz) pośród siarczystego mrozu powracaliśmy do domu rodzinnego. Wieś spalona, nasz dom rozebrany (był w dobrym stanie, Niemcy więc bale ze ścian wykorzystali na ściany do swoich okolicznych bunkrów), jedyna we wsi obora z pustaków przetrwała, bo Niemcy trzymali w niej konie. Zajęliśmy na mieszkanie poniemiecki bunkier na działce sąsiada. Do jedzenia mieliśmy tylko chyba ze trzy kilogramy jęczmiennej kaszy, którą i to ktoś nam ukradł. Pozostało tylko rozgrzebywać na polu ziemię i wydobywać zmarznięte ziemniaki na zupę, która oczywiście bez soli nie bardzo smakowała. I tak dzień w dzień, trzy posiłki dziennie takie same. A sól udało się zdobyć w ciekawy sposób. Ze zgliszczy spalonego sklepu spożywczego wydobywaliśmy sól zmieszaną z ziemią i popiołem, tę mieszankę zalewaliśmy w naczyniach wodą i po jakimś czasie czysty roztwór soli zlewaliśmy do butelek. I taka ciekła sól służyła za przyprawę do kartoflanki. Gdy mróz zginął, zmieniło się menu, wyciągaliśmy z ziemi zmarzłe cukrowe buraki i one zamieniły nam kartofle. Tata wyprawiał się oczywiście pieszo do wiosek naszego pobytu na wysiedleniu i żebrał produkty: groch, kaszę, chleb, kartofle (ale nie do jedzenia, tylko na nasienie, by wiosną zasadzić).

Gdy wiosna przyszła na dobre, nastały roztopy, zalało nam bunkier, woda podchodziła pod pryczę, zeskakiwało się w wodę po kostki, po kolana. Zmieniliśmy więc miejsce zamieszkania, przenosząc się do jednego chlewka ocalałej betonowej obory. Tata w międzyczasie wybadał, że drewniane drzwi od naszej obory Niemcy użyli na ściany w innym bunkrze; bez oporów właściciela działki, na której był bunkier (on też poznał, że drzwi są z naszej obory), odzyskaliśmy drzwi do nowego mieszkania. I w tym nowym z cementowych pustaków mieszkaniu wielkości 3 X 4 m, z glinianą podłogą, w pięć osób żyliśmy chyba ze dwa lata, póki tata nie zgromadził elementów dawniejszego domu użytych, jak wspomniałem, przez Niemców na wykończenie swoich bunkrów.

Nie pozostało śladu po budynku szkolnym, gdzie uczyłem się w pierwszej klasie. Główny budynek szkoły był murowany z cegły czerwonej (wystawiony 1937 roku, a wiosną 1938 roku nastąpiło jego otwarcie), ale z niego po wojnie została tylko kupa gruzu, Niemcy w październiku 1944 roku minami wysadzili go w powietrze. W ciągu lata 1945 r. odpowiednie władze skądś sprowadziły poniemieckie baraki, składane z drewnianych elementów wykonanych z desek (można je było łatwo demontować i montować) i jesienią zaczęła funkcjonować szkoła. Pani Janina Trynkus w tym baraku reaktywowała szkołę, która na dobre zaczęła funkcjonować od 1946 r. W 1948 r. kierownictwo szkoły objęła Pani Janina Grabowska -Wieczorek. Nauczyciele, żebym nie stracił roku z powodu wysiedlenia, po kilku tygodniach z klasy drugiej zakwalifikowali mnie do trzeciej.

Usługiwałem wciąż do Mszy świętej, oczywiście trydenckiej, i introibo ad altare Dei i ad Deum, qui laetificat iuventutem meam, znam od szóstego roku życia. A kościół nasz parafii Ostrołęka n. Pilicą spotkał ten sam los co i budynek szkolny. Piękny murowany liczący 500 lat budynek sakralny 7 października 1944 roku został też minami zniszczony. I na kościół adaptowano też dwa połączone ze sobą baraki.

W 1951 roku skończyłem siedem klas szkoły podstawowej (fot. 03) i dostałem się do Liceum Ogólnokształcącego w Górze Kalwarii (fot. 04), mieszkałem u ciotki Marysi, ale tam nie służyłem przy ołtarzu, krępowałem się miejskich chłopców, ministrantów. Codziennie jednak na godzinę szóstą biegałem do kościoła, przystępowałem do Komunii świętej, a na ósmą spieszyłem do szkoły między furmankami, po rzadkim czarnym błocie, bo na placu przed szkołą był skład węgla. A sam budynek szkoły ( do dziś istnieje) to pałac cadyka i pomieszczenia żydowskiej gminy. Dlatego ułożyliśmy taką piosenkę: Chociaż pod nogami czarne chlupie błoto, lecz my do tej szkoły spieszymy z ochotą. Z powodu dużej liczby uczniów było dwie ósme klasy: A i B. Trafiłem do A, co przyszłości okazało się szczęśliwym trafem, bo w niej obcym językiem był rosyjski i łacina.

Było nas sześciu chłopców i trzydzieści siedem dziewcząt! Bardzo byliśmy ze sobą zżyci, chociaż rekrutowali się z miasta i z okolicznych w promieniu dwudziestu kilometrów wiosek. Na religię chodziliśmy do kościoła. Pamiętam takie wydarzenie. W dziewiątej klasie pewnego dnia zabrakło nauczyciela i lekcję zastępczą wzięła nauczycielka biologii. Ale zadała klasówkę i poszła do innej klasy na zajęcia, a mnie poleciła na dzwonek zebrać klasówki i przynieść do pokoju nauczycielskiego. A my zamiast pisać klasówkę radziliśmy, jak by tu się z niej wywinąć. Padały różne propozycje: uciec z lekcji po rynnie (było to na piętrze), uciec po schodach… A ja dałem propozycję: niech każdy teraz pisze, co wie, ale nikt się na klasówce nie podpisze! Trafiło w dziesiątkę, podobało się! Była idealna cisza do dzwonka (jedyne, co pozytywne). Tuż przed dzwonkiem zbieram klasówki, a tu jedna niesolidarna dziewczyna podpisała się. Pokazuję klasie kartkę i pytam, co zrobić. Wszyscy krzyknęli: skreślić, skreślić! I ja durny skreśliłem, i odniosłem do pokoju nauczycielskiego. Po przerwie wchodzi do klasy ta właśnie nauczycielka z dyrektorką. Już przez zamknięte drzwi słychać było, że ona idzie, bo podłoga z parkietu trzeszczała. Dyrektorka była bardzo gruba, siadała na dwóch krzesłach, dlatego we wspomnianej piosence była o niej zwrotka: Nasza dyrektorka na nas ciągle wrzeszczy, jak wchodzi do klasy, to podłoga trzeszczy. I teraz zaczął się sądny czas. Wszystkim portki się trzęsą, szczególnie dla mnie. NN., kto ci nazwisko skreślił?! – krzyknęła dyrektorka. A dziewczyna spojrzała na mnie: Piętka. I polał się obfity strumień słów: Piętka, ty smarkaczu, ty takie zero, takie nic, zabieraj książki i wynoś mi się ze szkoły, nie jesteś już naszym uczniem! Komendę wykonałem, wychodzę, ale już w drzwiach usłyszałem pełen nadziei wrzask tej kobiety: Bez rodziców mi się nie pokazuj! Pomyślałem: chyba nie wszystko stracone. Nie na darmo druga zwrotka piosenki tak ją scharakteryzowała: Nasza dyrektorka to baba morowa, ale jest za gruba, no, i za nerwowa.  Oczywiście rodzice się o wszystkim dowiedzieli po miesiącu (z braku komunikacji telefonicznej), wszystko załatwił wujo, szewc, który na jej nietypowe nogi robił od lat pantofle. Na drugi dzień z nim wcześniej niż zwykle poszedłem do szkoły, on wszedł sam do jej pokoju, coś tam porozmawiali, zawołali mnie, pokrzyczał niby nerwowo na mnie i usłyszałem werdykt dyrektorki: Bierz książki i idź do klasy. W klasie zostałem bohaterem! Ale na świadectwie ukończenia klasy dziewiątej (tzw. dawniej mała matura) niestety miałem ze sprawowania trójkę, w tamtych czasach było to niesłychane!

            Pod koniec roku szkolnego pewnego dnia po lekcji religii zatrzymał mnie ksiądz prefekt, marianin (w 1953 roku duszpasterstwo w Górze Kalwarii  objęli marianie), i wprost zapytał, czy chciałbym być księdzem. Odpowiedziałem: Chciałbym. A kiedy chciałbyś pójść do seminarium? A zaraz!  Dał mi do wypełnienia formularze na przyjęcie do nowicjatu, z których jeden winni podpisać rodzice, jako że byłem niepełnoletni (niepełne szesnaście lat). W najbliższą sobotę po lekcjach poszedłem do domu na wieś odległą o osiemnaście kilometrów, poszedłem, bo nie miałem pieniędzy na bilet (tak było prawie w każdą sobotę). W poniedziałek tata na godzinę piątą rano żelaznym wozem odwoził mnie do przystanku autobusowego odległego od domu pięć kilometrów. A o której wyjechać z domu, jak nie było zegara? W nocy chodziła mama do sąsiada (oni mieli zegar ścienny), stukała do okna i dowiadywała się, a tu jest dopiero druga po północy. Już drugi raz krępowała się ich budzić i na oko wyjeżdżaliśmy szkapiną do autobusu. Od przystanku do Warki, najbliższego miasta przez które prowadzi linia kolejowa, było siedem kilometrów, a pociąg na lokomotywę parową do Radomia z Warszawy odchodził o godzinie czwartej rano, przed odjazdem w Warce, jak zwykle, dawał przeraźliwy sygnał i mogliśmy się dowiedzieć, że za godzinę będzie leciał autobus. Tak było w różne pory roku! Ale na bilet do Góry Kalwarii tata dawał mi dokładnie (oczywiście z jej braku) wyliczoną sumę złotych.

            I jednej takiej soboty (akurat mama ze starszą siostrą łuskały groch na zupę niedzielną) zagadnąłem mamę: Mamo ja już w tym roku kończę małą maturę, trzeba więc pomyśleć, co mam dalej robić? Mama na to: Synku, ty już jesteś spory chłopak, to sam pomyśl, sam wybierz. A ja już wybrałem. A co takiego? – spytała mama. Pójdę na księdza – odpowiedziałem. Siostra podskoczyła, zaczepiła nogą garnek z grochem, który poleciał po glinianej podłodze, mama zaczęła płakać (ale łzami radości) i chlipiąc wymówiła: To idź, synku, ja co będę mogła, będę ci pomagać. Ale, mamo, trzeba podpisać taki papier, że mama i tata się na to zgadzają, bo ja jestem niepełnoletni - poprosiłem.  Wiesz co, idź najpierw do ojca, niech on pierwszy podpisze, bo będzie się na mnie darł – rzekła mama. I obmyśliwałem jak tatę podejść. Gdy jakoś się przemogłem, tata żywo odmówił: Tak, podpiszę, a potem mojego syna będą po więzieniach ciągać! (był to okres nagonki komunistów na księży, dużo siedziało w więzieniach). W poniedziałek pojechałem więc z nie podpisanym papierem do Góry Kalwarii. Mówię to księdzu, a on: Módl się, żeby Pan Bóg tatusia skruszył, i ja będę się modlił. Niby „za karę” dla taty nie przyszedłem przez trzy soboty do domu.

            Ale z czasem podpisał i złożyłem papiery o przyjęcie do nowicjatu z trójką ze sprawowania na świadectwie. Nie znam kulisów przebiegu Rady prowincjalnej rozpatrującej moje podanie, ale tylko wiem, że wzywali na nią mego prefekta. I tak jeszcze z dwoma innymi z Góry Kalwarii 5 VIII 1953 roku autobusem pojechaliśmy przez Kołbiel i Seroczyn do Skórca. Tata odwiózł mnie z tobołkami ze wsi aż do Góry Kalwarii furmanką, bo kierowca nie chciał ich wziąć do autobusu. Jeden z tych dwu moich towarzyszy to poczciwy ks. Stanisław Szymański, magister chemii, obecnie od lat pracuje gorliwie dla Matki Boskiej w Portugalii (fot. 04b). Przed nowicjatem pracował w Gdyni w wytwórni margaryny i powiedział, że nigdy w życiu nie będzie jej jadł, napatrzył się bowiem na jej produkcję. A drugi odszedł z nowicjatu. W Skórcu myśleli o mnie i panu magistrze, że to ojciec z synem wstąpili do nowicjatu (fot. 05, fot. pie).

            Do dziesiątej więc klasy nie stawiłem się w swej szkole. Fajny, powolny, profesor od fizyki o mnie zapytał. Koledzy powiedzieli, że poszedł na księdza. On na księdza! mnie tu na dłoni włos wyrośnie, jak on będzie księdzem! – powiedział poczciwina, o którym też było w tej piosence: Nasz profesor fizyk, co fizyki uczy, za każdą odpowiedź coś pod nosem mruczy.

            Przez nowicjat ogólnie w ciągu roku przewinęło się 42 chłopców, ale 15 sierpnia 1953 roku przyjęto 22. (fot. 09, fot. 09a, fot. 010, fot. 010a, fot. 012, fot. 012a).

            W nowicjacie przeżyliśmy okrągły co do godziny rok kalendarzowy i w 1954 roku 15 sierpnia złożyłem pierwsze śluby zakonne, które potem co roku odnawiałem znowu na kolejny rok. Jedne z tych uroczystości miały miejsce w Małym Cichym na Tarasówce za Bukowiną Tatrzańską (fot. 012b, fot. 012d), akurat spędzaliśmy miesiąc wakacji w tatrach (fot. 013, 014). W Górze Kalwarii (1957 rok) włożono nam strój zakonny (fot. 021), by w nasileniu nacisków antykościelnych chronić nas przed służbą wojskową (fot. 021a). Sutannę swoją używaną, wycerowaną, dał mi mój prefekt szkolny ks. Władysław Honkisz, ksiądz legenda w Górze Kalwarii. Cieszyłem się, że mam sutannę od swego nauczyciela religii. A sutannę nową, którą ufundowali mi rodzice (koloru ciemnogranatowego, to niby był czarny) oddałem koledze Ireneuszowi M., który wiele już lat kapelanuje w Warszawie w Instytucie Psychiatrycznym. Inni koledzy mieli nowe sutanny uszyte z jakiegoś amerykańskiego, sztywnego, nylonowego twardego jak blacha czarnego materiału, które w niedługim czasie przybrało kolor brązowy. Miałem dwa lata przerwy w nauce: raz po zdaniu prywatnej matury w klasztorze w Górze Kalwarii (tam przez rok pełniłem obowiązki zakrystiana) i drugi raz chyba po drugim roku filozofii podjąłem służbę furtiana w Warszawie na Pradze, tu pomagałem też ks. Henrykowi Tomaszewskiemu przy ministrantach (fot. 022, fot. 023, fot. wilenska).                      

Przed przyjściem do Zgromadzenia nic nie wiedziałem o wschodnim obrządku. Dopiero w 1955 roku wrócili z łagrów syberyjskich do Polski dwaj marianie wschodniego obrządku, uczestnicy misji charbińskiej: oo. Tomasz Podziawo (fot. 031) i Józef Hermanowicz. W roku 1956/57 o. Tomasz jest wykładowcą na naszym studium filozoficznym w Gietrzwałdzie. Codziennie na wieczornej rekreacji otaczaliśmy go w sali św. Tomasza z Akwinu i z zapartym tchem słuchaliśmy o pracy w Charbinie i o pobycie w gułagach sowieckich. Trzej klerycy, Stefan Szwajkowski (fot. szwajkowski), Józef Rącz (fot. roncz) i ja zainteresowali się bliżej wschodnim obrządkiem. Byliśmy żądni pracy na misjach, gdzieś daleko… Skądś zdobyliśmy mszał, zwany Służebnikiem, i ojciec uczył nas języka cerkiewno-słowiańskiego. Powoli poznawaliśmy chrześcijański Wschód.

            I we Włocławku cztery lata trwała teologia (fot. 024, fot. 024a, fot. 032). Jakoś wtedy pierwszy raz byłem z grupą w Puszczy Mariańskiej (fot. 016). A te cztery ciekawe lata obfitowały w liczne wydarzenia, na różny sposób spędzane wspólnie wakacje, na pracy w różnych naszych domach zakonnych (fot. 018, fot. 019, fot. 019a, fot. 020a, fot. 020b) i od czasu do czasu na pobycie kilkudniowym w domu rodzinnym (fot. 06, fot. 07, fot. 08). Były to czasy II Soboru Watykańskiego  (fot. sobor1, fot. sloskan, fot. sloskan1, fot. sobor3), promocja ekumenizmu. Nawet pisaliśmy do konkretnego, tego lub innego, Ojca Soboru, gdy solidaryzowaliśmy się z jego wystąpieniem na Sesji ogólnej i otrzymywaliśmy, co za szczęście, odpowiedzi na nasze listy (fot. sobor6). I zaczęły się tournée po Polsce z odprawianiem Liturgii we wschodnim obrządku. Po raz pierwszy taką Liturgię odprawił w katedrze włocławskiej o. Tomasz Podziawo w okresie Oktawy o Jedność Chrześcijan. Obecne było całe Wyższe Seminarium włocławskie, bp Antoni Pawłowski, ordynariusz, kapituła katedralna (fot. 025, fot. 029, fot. 030) i po brzegi wypełniona wiernymi katedra. Kazanie, które do dziś tkwi mi w uszach, wygłosił ks. dr Waldemar Oskiera mic, śpiewy wykonywał chór katedralny (suflerem był o. Józef Daszuta mic, jeden ze wspaniałych ludzi, zakonników, księży, Białorusinów, inni to: o. Witalis Chamionek (fot. chamionek), niewidomy o. Kazimierz Smulko, Bonifacy Sarul, Franciszek Opieczonek, Feliks Żurnia, wspomniany już Józef Hermanowicz, narodowy poeta białoruski, słudzy boży Fabian Abrantowicz (fot. 057) i Andrzej Cikoto, dwaj ostatni to męczennicy za wiarę, kandydaci na ołtarze, obaj wschodniego obrządku (fot. 058), no, i o. Tomasz Podziawo.

            Odprawialiśmy też w Poznaniu u Chrystusowców (fot. 026, fot. 027, fot. 028) i w wielu innych parafiach, ośrodkach, seminariach, klasztorach (fot. 035, fot. 036).

            Wreszcie przyszedł czas ostatniej decyzji życiowej: czy składać śluby wieczyste? I w Skórcu zaczął się „wieczysty” nowicjat, który prowadził ks. St. Kurlandzki (fot. 012dd). Miesiąc wytężonej pracy zakończony zastał rekolekcjami ośmiodniowymi i ślubami wieczystymi (fot. 012c, fot. 012e, 012f, 012h).

            W międzyczasie odbywały się niższe święcenia we Włocławku udzielane przez bpa Franciszka Korszyńskiego (fot. 033), diakonat przez bpa Jana Zarębę (fot. 034) i kapłaństwo 21 czerwca 1964 roku przez późniejszego arcybpa Kazimierza Majdańskiego (fot. 037). Niezapomniane zdjęcie z moją rodziną zaraz po święceniach kapłańskich (fot. 037_01_wspólne, fot. 037_01_wspólneDetal, fot. 037_02_wspólePrym). Kapłaństwo otrzymali: Jagodziński, Kucaj, Kulesza, Piętka i Pisarzak (fot. 039, fot. 039a, fot. 040). Miałem wtedy niecałe 27 lat (fot. 038, fot. 038a, fot. 037_22_ostrPrymicje). Potem jako neoprezbiter odprawiałem tu i tam w zaprzyjaźnionych wspólnotach (fot. 040, fot. 041, fot. 042) i wreszcie w swojej rodzinnej parafii Ostrołęka, gdzie przed 27 laty otrzymałem podstawowy sakrament – CHRZEST.

            Zdjęcia z Prymicji w Ostrołęce. 

             Na wakacje po prymicjach zostałem naznaczony na miesiąc do Głuchołaz. Tam miałem piękną przygodę. Do babci na okres wakacyjny przyjechało z Warszawy dwoje dzieci, brat z siostrą. Gdzieś tam na ulicy spotkałem ich i zagadnąłem, zachęciłem, by chodzili do kościoła. Nieśmiało raz i drugi przyszli. Dowiedziałem się od ich babci, że tata jest w Warszawie wysokim urzędnikiem państwowym, dzieci nie są ochrzczone. Powoli, powoli, ochrzciłem je i doprowadziłem do I-ej Komunii świętej (fot. 043, fot. 044) i na tę uroczystość przyjechali z Warszawy tata z mamą (fot. 045).

            A od 1 września 1964 roku podjąłem obowiązki II wikarego w Skórcu, pierwszym był ks. Piotr Mierzejewski, a proboszczem ks. Stanisław Adamski (fot. 047, fot. 047a, fot. 047aa, fot. 048, fot. 048a). Pracy było dużo. Podzieliliśmy parafię między nas trzech na trzy sektory. Ja uczyłem religii w różnych punktach w Żelkowie, Czerniejewie, Grali i Żebraku. W każdą niedzielę byłem o godzinie 9.00 z dziećmi na Mszy świętej i mówiłem do nich kazania. Na Boże narodzenie urządziliśmy jakąś inscenizację, po której pozowaliśmy do wspólnego zdjęcia (fot. 049, fot. 049a, fot. 050, fot. 050a, fot. 051, fot. 051a, fot. 052, fot. 052a).

            I trafiła mi się podobna przygoda jak w Głuchołazach. Otóż przygotowywałem dużą grupę do I-ej Komunii świętej. Los chciał, że jeden chłopiec zachorował i był w sanatorium w Otwocku. Rodzina rozpacza, dziecko zasmucone, trzeba czekać na Pierwszą Komunię św. do nastepnego roku. Dowiedziałem się, że personel sanatorium nie dopuści księdza do chłopca, bo pomyśleliśmy, by tam pojechać i udzielić mu Pierwszej Komunii świętej. A więc po rannej Mszy świętej w Skórcu przebrałem się na cywila, do puderniczki wziąłem konsekrowany komunikant, schowałem na piersi do kieszeni marynarki i pociągiem pojechałem do Otwocka. Ale co robić dalej? Nie wiele już myśląc, powiedziałem opiekunom, że jestem chłopca wujkiem (jego wcześniej rodzice o tym uprzedzili), przyjechałem go odwiedzić. Pozwolono chłopcu wyjść do parku otaczającego sanatorium. I tam pod sosenką, bez świadków, odbyła się pierwsza spowiedź i katakumbowa pierwsza Komunia święta. Radości chłopca i rodziny nie było końca: synek przyjął Pierwszą Komunię świętą razem ze swoją grupą (fot. 053).

            W tym też roku w Skórcu prowadziłem przez wieś procesję Bożego Ciała (fot. 054, fot. 054a, fot. 055).

            I tak by zakończył się w zarysie pierwszy tom tej swoistej wirtualnej autobiografii, bo po wakacjach poszedłem do Lublina, by przez pięć lat na uniwersytecie zgłębiać mądrość starożytnych Greków i Rzymian na Wydziale Humanistycznym KUL na Sekcji Filologii Klasycznej (fot. 064, fot. 065, fot. 063a).

<<<wstecz [1] [2] [3] [4] [5] [6] [7] dalej>>>
 

wstecz powrót do strony głównej